04 sierpnia 2011

Wdzięczność...

Dzwoni budzik, udaję, że nie słyszę, choć mój mózg zakodował już niestety informację pt. PORA WSTAWAĆ. Z lekko przymkniętymi oczyma kieruje swoje kroki do łazienki. Uwielbiam poranne prysznice, bo tylko one naprawdę mnie budzą. Pora na kawkę i śniadanie. Wyglądam przez okno i... jest piękne słońce wyłania się zza bloku na przeciwko. Dziękuję Ci Boże. Żegnam się z Łukaszem- lubię moment, w którym pomimo swojego zaspania uśmiecha się do mnie co rano i mówi, że mnie kocha.
Zapachy i smaki... Cudowna rzecz, którą dał nam Bóg. Jesteśmy w pizzerii- zapach jest nieziemski. Przez chwilę wyobrażam sobie, że jestem gdzieś we Włoszech. Gwar na ulicy, włoska knajpa, włoskie jedzenie... Polewam bruschette obficie oliwą z oliwek i... o matko przez sekundę dostaję namiastkę szczęścia. Wszystko oddziałuje z taką mocą chyba dlatego, że czas ten dzielę z przyjaciółmi. Jemy, śmiejemy się, snujemy plany na niedaleką przyszłość. W głowie pojawia mi się wdzięczność za dzień, życie, smaki i zapachy... Wyruszamy w drogę wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Spacerem przez miasto, między ludźmi, bez pośpiechu, z uśmiechem na twarzy, kawą w ręku, z wyciśnięciem tej jednej chwili maksymalnie. To jeden z takich dni, w których nie ma zmartwień. Tylko czysta wdzięczność za pracę, dom, przyjaciół, rodzinę, za najlepszego na świecie mężczyznę i przyjaciela w jednym- mojego męża... Wieczór jest przyjemny: nie za ciepły, nie za zimny, taki w sam raz. Jak wszystko, kiedy przyjmowane jest z dziękczynieniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz